top of page

Tapas Gastrobar, czyli wspomnieniowy lot do Barcelony


Tapas Gastrobar, ul. Grzybowska 63, Warszawa (przy Hotelu Hilton)

Tapas Gastrobar. Po wakacjach w Barcelonie jesteśmy tam prawie co roku, z żelazną regularnością, czyli już drugi raz. Miejsce nieźle skomunikowane, wewnętrznie przyjemne, przede wszystkim – smaczne. Wpadalibyśmy częściej, ale ceny, ceny. Nie lubię sarkania na drożyznę, nie dlatego, że drożyznę lubię, po prostu z narzekań nie wynika nic. Jeśli napiszę, że miseczka Combinado de Pulpo, Gambas y Gulas (35zł) jest stanowczo za droga, to ona tańsza nie będzie, a zajebista pozostanie. Trochę na złość.

Wychodzę z założenia, że warto w takiej sytuacji przeprowadzić eksperyment domowy. Sprawdzić relację pracy i kosztów do efektu. Czyli: czy po 3 godzinach w sklepie i kuchni w ogóle mamy ochotę na tapas? Robiłem chorizo z bobem. Kaszankę (morcilla) z kozim serem i karmelizowaną cebulką. Krewetki? Ależ oczywiście. Itd.

Ale już przy croquetas, krokiecikach wypełnionych beszamelem z szynką, które pokazał mi na Carrer Nou de la Rambla kolega Xavi, których niezwykłą kaloryczność tonowaliśmy oceanem piwa, podsycającym z kolei naszą niespodziewaną przyjaźń - bo też musicie wiedzieć, że Hiszpanie, tfu, Katalończycy, popijają wieczorne tapasy raczej piwem niż winem – no więc przy domowych croquetas poległem zupełnie. A co mi po niezłej morcilli, skoro kocham krokiety? Ostatnio w ten sam sposób, do bólu empirycznie zweryfikowałem cenę papryczek w zalewie nadziewanych serem.

Combinado. Ośmiorniczki, krewetki i węgorzyki, te same, które ukochał Fidel Castro i kazał z nich sobie przyrządzać sałatkę*. Owoce morza taplają się w białym winie z oliwą, z dodatkiem czosnku i jamon. Obłęd. Oprócz tego bardzo dobre, wściekle pikantne Patatas Bravas (13 zł). Fajne Croquetas (16 zł), z chrupką skórką, po przegryzieniu prawie tak muślinowe jak wspomniany oryginał. Zamówiliśmy dwie porcje. Co dobrać do takiego zestawu? Najbezpieczniej Cavę. W tym wypadku najbezpieczniej oznacza najlepiej.

Alsina&Sarda Brut Reserva, 20/119 zł

40% Macabeu, 40% Xarello, 20% Parellada, czyli typowa kombinacja lokalnych szczepów. Wino fermentowało w niskiej temperaturze w tankach, by, wiadomo, zgodnie z rytem szampańskim drugi raz fermentować w butelce. Dzięki oznaczeniu brut reserva wiemy, że leżakowało co najmniej 15 miesięcy, i że ma w sobie trochę cukru (brut – do 12 g/l).

Tę słodycz czuć od początku, przychodzi nam na myśl dojrzała gruszka, a oprócz niej inne, wytrawniejsze owoce. Koniec aromatów wyraźnie drożdżowy, chałkowy, muśnięty masłem. Alsina&Sarda nie chrupie, ale od czasu do czasu pęka na podniebieniu jeden z wielu drobnych bąbli. Jest miło, bogato i całkiem kwasowo. Finisz rysuje rodzynka, jakby malaga… Chyba o kieliszek za dużo. W każdym razie mieliśmy z tych bąbli wielki fun.

Skoro już wspominamy. Barcelona to był 2016 rok, czyli jeszcze przed kursem WSET. Wieczorami wychodziłem na balkon, by chłonąć życie dzielnicy El Poble Sec. Podobało mi się, że ludzie prowadzą tu stereotypowe życie południowców. Szwendają się do późna, gadają. Najdłużej trwały chyba te rozmowy, kiedy sąsiad potykał się o właściciela sklepiku zabijającego nudę papierosem. Lokal od wielu godzin stał pusty, ostatni klienci wyszli ok. 20. Nocne światło paliło się po to, żeby wspólnie zrobili remanent dnia. Raz przyglądałem się temu z butelką Torres Celeste. Wino wydało mi się bardzo trudne, pełne żrących tanin, asfaltu i chyba tytoniu. Wtedy.

W jednym z barów w naszym kwartale poznałem właśnie Xavi’ego. Nie chcąc katować Asi wycieczką na Camp Nou wpadłem tam obejrzeć mecz Ligi Mistrzów, akurat Barca podejmowała Manchester City. Zamówiłem piwo, barman po chwili postawił przede mną kielich zimnej Estrelli i orzeszki. Po paru minutach przysiadł się do mnie koleś i bezceremonialnie spytał, czy jestem Angolem.

- Jesteś Angolem?

- Polakiem. Skąd ten pomysł?

- Bo masz koszulę w biało-niebieskie prążki. Byłem pewien, że kibicujesz City.

Świetny początek, pomyślałem. Po chwili okazuje się, że Xavi nie jest żadnym Katalończykiem, a rodowitym Belgiem z Brukseli, który dekadę temu związał swoje życie z Barceloną. Powiedział mi sporo o mieście, lokalnym życiu, politycznych nastrojach. I wystroju wnętrz. Podzieliłem się z nim obserwacją, że jak na bogate miasto jeżdżą tu słabymi furami. Rozumiem Seaty, ale poza tym są tylko Francuzy, jakieś miejskie autka. Nie to co u nas.

- A czym jeździ się w Polsce?

- No, są Seaty, Peugeoty, Skody. Ale też BMW i Merole, kochamy niemieckie samochody. Ostatnio coraz więcej SUV-ów. A w samej Warszawie sporo aut luksusowych.

- A jak mieszkacie?

- W Warszawie?

- Nie, tu. Wynajmujecie mieszkanie?

- Tak. No, jak mieszkanie.

- Ale wyposażone, nowoczesne, ładne? Podoba ci się?

Mówię, że nie, raczej poniżej oczekiwań, nawet trochę zaniedbane, ale chcieliśmy mieć dobrą komunikację, a ten rejon polecił mój kolega.

- A widzisz! Tu prawie wszyscy tak żyją. Mają w dupie samochody i mieszkania. Zarabiają po to, żeby wieczorem spotkać się ze znajomymi. Nie to co wy w Europie Środkowej. Macie postawy aspiracyjne, chcecie się pokazać. Nadrobić.

Zgodziłem się, ale Xavi, do tej pory szeroko uśmiechnięty, nie dawał za wygraną.

- Poza tym codziennie słyszę o jakimś biznesie przenoszonym do Polski. Firma, filia, produkcja. Wszystko idzie do Was. Nie wiem, jak długo tak damy radę.

Całkiem nieźle brzmiało to z ust gościa, który pracował w banku i miał dobrą orientację w rzeczywistości. Dwa lata później, po urlopie w Porto, zrozumiałem jak wiele dzieli te dwa kraje w kwestiach tak fundamentalnych jak wystrój mieszkania. Sąsiedzi.

Tamtego wieczoru poznałem też inny rodzaj kibicowania. Na barowych stołkach siedzieli faceci 50+, widać, że wstali z domowej kanapy i zjechali windą. To był ich lokal. Pili piwo, skubali orzeszki i bardziej niż na meczu skupiali się na sobie. Jeden przyszedł z psem. Spytałem, czy tak wyglądają wszyscy kibice Barcelony. Xavi powiedział, że młodzi nie interesują się za bardzo piłką, a na pewno nie siedzą ze starymi w barze. Wolą imprezy. Miejscowi ożywiali się tylko przy bramkach (FCB wygrała 4:0), ale tak jak stary leniwy kot ożywia się na myśl o głaskaniu. Czemu się dziwić, powtarzali ten rytuał co tydzień.

Pamiętam też restauracje i restauracyjki. W La Mar de Bo, położonej u podstawy cypla Barcelonety jedliśmy fantastyczną paellę z owocami morza. Właściwie jadła ją Asia, a ja nie wiem co, grunt, że płacił nasz sąsiad Paweł, który akurat w tym samym czasie był w mieście na jakimś ważnym kongresie IT. My z kolei płaciliśmy w pobliskiej La Placie.

La Plata jest osobna. Chociaż położona w średniowiecznej Barri Gòtic, prawie przytulona do morza - jakby na uboczu. Przedmorze gastronomii. Omijają ją główne szlaki turystycznych wycieczek, a już sam ten fakt jest stemplem autentyczności. W środku tylko kilka stolików. Lokalsi, kolorowe kafle i on, milczący za kontuarem posąg. Oczywiście nie było menu po angielsku, więc zamówienie złożyłem wskazując paluchem talerze innych gości, mniej więcej w ten sposób:

- Ola. Everything, you know. Some fish. Some meat. OK? And wine, please.

Było bardzo OK, bo dostaliśmy grzanki z anchovis, smażone sardynki, które Ewa zjadała w całości (mądre, dwuletnie dziecko), kiełbaski i sałatkowy talerz z pomidorami,cebulą, oliwkami. Wino było nalewane wprost z beczki. Najpierw zamawiałem na kieliszki, ale przy trzecim podejściu do baru jedyny władca tego miejsca otaksował mnie wzrokiem i bez słowa wręczył karafkę 0,375 ml pełną smacznego, domowego różu. Rachunek wyniósł niecałe 40 euro. Czy nie wspaniale?

Innym razem zatrzymaliśmy się w Xup Xup, jednym z lokali ciągnącym się wzdłuż plaży. Kelner naciągnął nasze dzieci na colę z lodami waniliowymi i do tej pory jest to najdroższa cola, którą zamawiałem. Było dość chłodno i pochmurnie, cały nasz październikowy wyjazd jak na złość nie rozpieszczał słońcem, żeby więc te chmury przegonić poprosiłem o kieliszek czerwonego wina. Tak, to było to. Powtórzyłem… I chyba właśnie tam, rozkoszując się ponurą flautą morza pomyślałem, że ze słabością do wina trzeba zrobić coś więcej.

PS. Co zobaczyć w Barcelonie? Lepiej powiedzą Wam o tym przewodniki i podróżnicy-blogerzy, ale… Na pewno Montjuïc, wzgórze, z którego rozpościera się niesamowity widok na miasto i na port cargo. Wjedziecie tam kolejką Teleférico, co jest doświadczeniem fajnym samym w sobie. Na pewno zaprojektowany przez Gaudiego Park Güell. Nie żałujcie nóg na wspomnianą dzielnicę Barri Gòtic, a kiedy Wam się znudzi skręćcie do Muzeum Picassa. Sagrada Família zostawcie na koniec. Spytacie, czy warto wpaść na słynny targ La Boqueria. Wpaść tak, i tak będziecie spacerować po La Rambli, ale ja bym tu zakupów nie robił. Straszna drożyzna.

*pisze o tym w swojej nowej książce, „Jak nakarmić dyktatora”, Witold Szabłowski. Polecam wszystkim zainteresowanym polityką od kuchni.

bottom of page